Add products by adding codes
BLACK SABBATH 13 2LP
- Vinyl | LP | Album | Limited Edition
To był jeden z tych albumów i tych powrotów na który czekałem od małego. Reaktywacja Black Sabbath z Ozzym był marzeniem dzieciaka, który przeglądał rockowe gazetki, z których wycinał foty Sabbath. Jednak przyznam się, że kiedy nadszedł ten czas, wiele rzeczy mi nie pasowało. Przede wszystkim bardzo nie podobało mi się, kiedy to reaktywacja z Dio odbyła się pod szyldem Heaven & Hell. Uważałem, że byłoby to piękne domknięcie historii z nim w roli wokalisty. Album, który nagrali, czyli "The Devil You Know" był bezczelnie dobry i piekielnie ciężki. No i zapewne nazwa Black Sabbath sprawiłaby, że zainteresowanie krążkiem byłoby dużo większe.
Jednak głosy zespołu i Sharon, że chcieli uniknąć dezorientacji fanów na który Sabbath idą w miarę ostudziły moje podejrzenia, że chodzi o kasę. Kiedy padła informacja, że oryginalna czwórka powraca, zapomniałem o Dio, o innych niesnaskach i podniecony przeskakiwałem z nogi na nogę. Podobnie jak Rollins, który prowadził spotkanie prasowe z Black Sabbath uważałem, że Ward, Osbourne, Iommi i Butler to prawdziwy Sabbath. Brak chociaż jednego z nich spowoduje, że nie będzie to definitywne uzupełnienie legendy tego bandu, a cała reaktywacja będzie trochę naciągana. No i cóż... Po chwili Ward został wyrzucony z bandu.
Rozpoczęły się przepychanki w prasie, że za mało kasy, że Bill już nie jest w stanie grać, a głosy chyba ze strony Sharon, że to tylko perkusista mnie totalnie rozwaliły. Później stare foty BS na których Ward został wycięty to była totalna masakra, plus notka sugerująca, że Sabbath bez Ozzy’ego co najwyżej nagrał dwie, czy trzy dobre płyty i tyle. Obraz moich idoli z dzieciństwa legł w gruzach. Przestałem aż tak śledzić wzmianki o płycie, bo singiel „God Is Dead?” średnio mi leżał. No i odpuściłem sobie również ich koncerty w Polsce, czego dziś bardzo żałuje. Jednak w dniu premiery nie wytrzymałem...
Odpaliłem krążek i wsłuchałem się w to co 3/4 Black Sabbath ma mi do zaproponowania. Nie było źle, aczkolwiek uważam, że „The Devil You Know” jest dużo lepsze. „13” brzmiała jak Sabbath, co jak można się domyśleć było plusem. Rubin bardzo dobrze ukręcił brzmienie, opierając się bodajże na pierwszych trzech płytach, a Wilk serio ogarnął perkę po mistrzowsku, zresztą sam nieraz wymieniał Warda jako swojego idola. Materiał w całości był bardzo udany. Zarówno wspomniany singlowy „God” czy pozostałe numery fajnie wpasowywały się w ten sabbathowy klimat i wstydu im nie przynosiły.
Moje obawy zostały rozwiane. Numery, które najbardziej przypadły mi do gustu to „Damaged Soul” oraz „Dear Father”. Pierwszy to potwierdzenie tezy, że Iommi jest mistrzem riffów. Ten prosty, ale dosadny bluesowy motyw gitarowy rozłożył mnie na łopatki. No i Ozzy z harmonijką, jak za dawnych czasów, plus bezbłędna sekcja. Cudo! „Dear Father” to tak naprawdę klasyczny sabbathowy numer, który zbytnio nie różni się od reszty numerów zawartych na „13”. Jednak jego zakończenie przyprawiło mnie o gęsią skórkę. Dźwięki burzy, które zespół wykorzystał w 1970 roku na swoim debiucie zabrzmiały również tutaj, tylko tym razem na końcu. Panowie zamknęli diabelską klamrą historię i legendę Black Sabbath.
Wersja deluxe CD zawierała trzy numery więcej, ale jakoś specjalnie nie powalały, przynajmniej mnie. Koncerty promujące ten album były oczywiście wielkim sukcesem. Tommy Clufetos grający na perkusji robił kawał dobrej roboty, ale moim zdaniem niektóre numery brzmiały zbyt nowocześnie i były pozbawione tego charakterystycznego groovu Warda. Uważam też, że niedopuszczenie Billa nawet na jeden koncert, czy to rozpoczynający, czy też kończący trasę to zadra, która pozostanie na zawsze w moim sercu. Bill sam zresztą wspominał, że może to zrobić nawet za darmo. Jednak zespół i Sharon pozostawali nieugięci. Kasa, kasa, kasa...
No cóż, mimo wszystko ostatni album Black Sabbath broni się po latach i serio numery te brzmią bardzo dobrze. Jednak nadal pozostaje pewien niesmak... Panowie na sam koniec troszkę nadszarpnęli swoją legendę, po to aby kupić sobie jeden zamek więcej. Szkoda, ale mimo to i tak żałuję tych koncertów, ale chyba w tamtym momencie wolałem zachować obraz tego zespołu, jaki miałem w dniu kiedy poznałem ich muzę za sprawą „Master Of Reality”. W wieku ośmiu lat nie zdawałem sobie sprawy, że biznesem muzycznym czy też światem rock’n’rolla rządzi pieniądz. Trudno, doskonała muzyka i wspomnienia nadal pozostają.
Tracklista:
A1 End Of The Beginning
A2 God Is Dead?
B1 Loner
B2 Zeitgeist
C1 Age Of Reason
C2 Live Forever
D1 Damaged Soul
D2 Dear Father