Dodaj produkty podając kody
BEHEMOTH The Shit Ov God GOLD BLACK LP GATEFOLD
- Vinyl, LP, Album, GOLD BLACK Vinyl
Behemoth to bez wątpienia największa polska ekipa metalowa. Jasne, za granicą trochę naszych kapel się kręci, ale jeśli chodzi o rodzimą scenę, to Beh rządzi i dzieli. Spora w tym zasługa kontrowersji wokół Nergala – czy ktoś słucha Dawida Podsiadły, czy Boysów, nazwę zespołu i tak kojarzy. Dla mnie jednak Behemoth to dzieciństwo, pierwsze kroki w ekstremalnym metalu, czasy bez Instagrama, bez okładek w „Vivie” i związków z Dodą – tylko muzyka. Poznałem ich pod koniec lat 90., w czasach „Satanica”. „Decade Of Therion” było absolutnym hitem w metalowej ekipie, a cały album wyrywał z butów. Przełomowy? No raczej! Oryginalnej płyty nie miałem – ceny wtedy były kosmiczne, a 40 zł w białostockim „Tango” brzmiało jak wyrok. Plakat z „Metal Hammera” wisiał obok Slayera, Mety i Ozza, a ja starałem się jak mogłem nadrobić ich dyskografię. Muza wydawała mi się ultra brutalna, bardziej „chora” niż Vader, który w tamtych czasach był numerem jeden na krajowym podwórku. No i ten diabelski klimat – dla zbuntowanego 11-latka to było coś!
Potem przyszła „Thelema.6” i do dziś uważam ją za najlepszy album Behemotha. Ta płyta to absolutny sztos, a perkusja Zbyla była kosmiczna – zarzucano jej plastikowe brzmienie, ale dla mnie miała w sobie piekło i zajebistą technikę. W porównaniu do „Satanica” kawałki były jeszcze brutalniejsze, co tylko umocniło moją opinię, że Behemoth to absolutny numer jeden. Vader, Hate czy inne polskie ekipy nie miały startu. Po „Zos Kia Cultus” przyszły „Demigod” i „The Apostasy” – moment, w którym Beh wszedł na pełne obroty. Miałem jedynie problem z wokalami na „Demigod” – te chóry i nakładki brzmiały momentami zbyt przytłaczająco, choć sama muzyka była kapitalna. Rozumiem, że chodziło o efekt demonicznej ściany dźwięku, ale dla mnie trochę przeszarżowali. W każdym razie – sukces był niepodważalny. Trasy z Cannibal Corpse, Mansonem, Danzigiem, Slayerem, występy na Ozzfest – polski metal w końcu był na ustach całego świata. Behemoth stał się wyznacznikiem sukcesu i dowodem na to, że konsekwentne podążanie własną drogą może przynieść wielkie rzeczy.
Nie będę się rozwodzić nad celebryckim etapem Nergala – nie uważam, że obecność na „salonach” była zdradą metalowych ideałów, bo każdy chce dotrzeć do jak największej publiki. Dlatego zostawmy ten „instagramowy jazz” i przejdźmy do „The Satanist” – absolutnego opus magnum Behemotha. Ten album to arcydzieło i do dziś brzmi świeżo. Gdy się ukazał, zastanawiałem się, czy nie będzie to koniec zespołu w sensie artystycznym – bo jak
przeskoczyć coś takiego? Czy będą klepać kopie tego albumu, czy pójdą w inną stronę? „I Loved You at Your Darkest” było w pewnym sensie kontynuacją „Satanisty” i początkowo mnie nie przekonało, ale z czasem doceniłem ten krążek. Może nie tak przełomowy jak poprzednik czy „Thelema”, ale wciąż świetny. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o „Opvs Contra Natvram” – dla mnie to już przerysowany, wackenowy metal, który nigdy mnie nie kręcił.
Czy „The Shit ov God” będzie wielkim powrotem? Nie wiem. Sam tytuł trochę mnie bawi – gdybym miał 12 lat, pewnie padłbym z wrażenia, ale dziś... no cóż. Może to polska odpowiedź na „God Hates Us All” Slayera? A może faktycznie coś, co przyciągnie młodych metalowców? Zobaczymy. Tytułowy singiel przypomina mi brzmienie z ostatniej płyty, więc średnio mnie rusza, ale nie skreślam całego albumu. Jedno jest pewne – „The Shit ov God” będzie wydawniczym hitem i jednym z najważniejszych metalowych krążków tego roku. Czy obroni się artystycznie? O tym przekonamy się już w maju.
Tracklist:
01 The Shadow Elite
02 Sowing Salt
03 The Shit Ov God
04 Lvciferaeon
05 To Drown The SvnIn Wine
06 Nomen Barbarvm
07 O Venvs, Come!
08 Avgvr (The Dread Vvlyvre)