Dodaj produkty podając kody
COCTEAU TWINS Heaven Or Las Vegas (REMASTERED) LP
- Vinyl | LP | Album
W świat muzyki Cocteau Twins wszedłem przypadkiem. Szukałem wtedy czegoś bardziej odrealnionego, mrocznego, ale też bez gitarowego ciężaru i szalonego napierania. Chciałem oderwać się od rzeczywistości i trochę zwolnić. The Cure, Siouxsie, Dead Can Dance – to byli właśnie ci ludzie, którzy mi to umożliwiali. Jednak poszukiwania nowej jakości, nowego artystycznego szaleństwa trwały dalej.
Pierwszym albumem Cocteau Twins, jaki wpadł mi w ręce, był „Treasure”. No i tak jak sam tytuł sugerował, trafiłem przypadkiem na prawdziwy skarb. Do dziś uważam, że to ich najlepszy album i jeden z tych krążków, który zostawił w mojej osobowości trwały ślad. Nie raz, nawet w tych tekstach, podkreślałem, jak ważna to dla mnie płyta. Mówi się, że CT osiągnęli tam swoje artystyczne wyżyny.
Jest jednak też album, który nie tylko był doskonały od strony muzycznej, ale też zapewnił im mega komercyjny sukces – i właśnie o nim dziś będzie... „Heaven or Las Vegas” to oczywiście album wybitny, ale utrzymany w trochę innym klimacie. Kiedy pierwszy raz go odpaliłem, muszę się Wam przyznać – zawiodłem się. Liczyłem na kolejne muzyczne katharsis, a dostałem album wręcz popowy. Brzmienie nie było już tak mistyczne, tak oddalone od naszego świata. Była to muza bardziej ugrzeczniona, mniej rozmyta.
Oczywiście były tam momenty przywodzące na myśl wcześniejsze płyty, ale... dopiero po kilku odsłuchach odkryłem to „niebo” z tytułu płyty i zrozumiałem, na czym polegał koncept i siła tego albumu. Miał to być materiał pełen kontrastów, a nawet sprzeczności. Mamy tu zarówno promienie słońca, jak i mrok wciągający nas w otchłań. Już sam tytuł jest zestawieniem dwóch skrajności: niebo – jako symbol piękna i boskości – i Las Vegas, jako ikona komercji, blichtru, ale też czegoś ponadczasowego i niepokojącego.
Na brzmienie albumu wpłynęło także życie prywatne muzyków. Basista zespołu, Simon Raymonde, wziął ślub, Elizabeth Fraser i Robin Guthrie doczekali się potomstwa… Skąd więc ten mroczny posmak, skoro wszystko układało się dobrze? No, nie do końca. W tym samym czasie Robin Guthrie zmagał się z uzależnieniem od heroiny i przeżywał śmierć ojca – co również odbiło się echem na brzmieniu i tekstach. Nawet gdy numer wydawał się bardziej przebojowy, tekstowo zanurzał się w ciemniejszych rejonach – i na odwrót.
Jeśli spojrzymy na status tego albumu w dyskografii CT i historii muzyki alternatywnej, to trzeba przyznać, że ten balans totalnie się udał. Otwierający wszystko „Cherry-coloured Funk” to jeden z najbardziej rozpoznawalnych numerów tej ekipy. Tu pewnie trochę popłynę pod prąd, ale… nigdy za nim specjalnie nie przepadałem. Jest bardzo ok, ale nie rzucam się z zachwytu. Uważam, że są tam lepsze i ciekawsze rzeczy.
Dla mnie ten album naprawdę startuje od drugiego numeru – „Pitch the Baby”. Zdecydowanie lepiej wprowadza nas w ten nowy rozdział twórczości Cocteau Twins. Ma i popowe, chwytliwe zacięcie, i więcej tego ich charakterystycznego, rozmytego brzmienia. Genialnie „płynący” numer z cudowną Elizabeth – jak zwykle. Jej głos, jej charyzma to dla mnie najmocniejszy punkt całej twórczości CT. Mogłaby śpiewać cokolwiek – i słuchałbym z zapartym tchem.
Odpalcie sobie chociażby jeden z najpiękniejszych numerów o miłości, jaki znalazł się na tym albumie – „I Wear Your Ring”. Wszystkie te wokalne zawijasy połączone z eterycznością muzyki koją duszę i przypominają o momentach, do których chce się wracać. Gdy mówię o CT, staram się być powściągliwy – czuję, jakbym komuś spoilerował film albo spektakl. To muzyka, którą trzeba przefiltrować przez siebie, swoje doświadczenia, serce.
Ale jeśli już miałbym wskazać te dwa momenty, przy których totalnie odpływam – to są to dwa ostatnie numery. „Road, River and Rail” już przy pierwszym odsłuchu sprawił, że przysiadłem. Jest w nim coś niepokojącego, a zarazem wzruszającego. Elizabeth na tle tego genialnego podkładu dosłownie dotyka duszy w jakiś metafizyczny sposób.
Podobnie z „Frou Frou Foxes in Midsummer Fires” – to krystaliczne piękno, coś kruchego i czystego. Jest w tym pewna baśniowość, która powinna trwać w nieskończoność…
Dobra, nie ma co przedłużać. „Heaven or Las Vegas” to prawdziwa sztuka, prawdziwe piękno. Za każdym razem, gdy słucham tej – czy jakiejkolwiek ich płyty – żałuję, że już nie grają. To jeden z tych bandów, które chciałbym zobaczyć na żywo i przeżyć ich muzykę ze zdwojoną siłą. Ale to się już nie wydarzy. Na całe szczęście zostają ich płyty. Ich artystyczna spuścizna będzie z nami. A przynajmniej – ze mną. Do końca.
Tracklista
Cherry-Coloured Funk
Pitch The Baby
Iceblink Luck
Fifty-Fifty Clown
Heaven Or Las Vegas
I Wear Your Ring
Fotzepolitic
Wolf In The Breast
Road, River And Rail
Frou-Frou Foxes In Midsummer Fires