Dodaj produkty podając kody
DAVID GILMOUR Luck and Strange LP BLACK
- Vinyl, LP, Album
David Gilmour, czyli mistrz gitary i dusza Pink Floyd powraca z nowym albumem! Co znajdzie się na "Luck and Strange"? Nie wiem, piszę te słowa jeszcze przed jakąkolwiek zapowiedzią, czy też singlem. Dlatego skupimy się bardziej na tym co było...
Nie raz podkreślałem, że to właśnie David jest dla mnie tym "ludzkim" pierwiastkiem legendarnych Floydów. Jego głos koił nasze dusze, a jego gitara, jego zagrywki kształtowały gusta i w sumie osobowości wielu słuchaczy na całym świecie. Pink Floyd ze "zwykłego" rockowego zespołu stał się oddzielnym bytem, subkulturą, żeby nie powiedzieć religią. O płytach Floydów powiedziano i napisano już chyba wszystko. Solowe albumy twórców tej kapeli wydaje mi się, że nigdy nie budziły takich emocji, no może z wyjątkiem "szalonego" Watersa. Jednak przy całym uwielbieniu chociażby "Amused to Death" mnie jakoś zawsze bardziej ciągnęło w stronę głosu Davida, nawet w wydaniu solowym.
Moja pierwsza styczność z jego dorobkiem poza macierzystą formacją była przypadkiem. Pamiętam jak mój Ojciec przyniósł do domu płytę zatytułowaną "David Gilmour" z 1978 roku. Jako fanatyk Jacksona i jednocześnie zbuntowany gość zaczynający przygodę z metalem i punkiem miałem już swoje zainteresowania i swoich idoli, więc popatrzyłem na okładkę, wzruszyłem ramionami i tyle. Dopiero po kilku dniach znów chwyciłem ten album w dłonie i na domowej wieży odpaliłem ten krążek. Przyczynił się do tego jakiś artykuł, który dotyczy wspomnianego albumu, gdzie recenzent grzmiał i ubolewał nad faktem, iż ten album jest bardzo pomijany. Okazało się, że faktycznie jest to doskonała muzyka, która chwyciła mnie za zbuntowane serce. Oczywiście był w tym floydowski klimat, ale też David pozwalał sobie tam na większy muzyczny luz jak chociażby w bluesującym "Cry From The Street" czy genialnym "Rise My Rent", gdzie czaruje gitarą w sposób wręcz genialny. Okazało się, że ten album z "nijaką" okładką stał się jednym z moich ukochanych "floydowskich" krążków, natomiast "There's No Way Out of Here" jest jednym z numerów, których mógłbym słuchać bez końca. Jest w tych dźwiękach pewna nostalgia i jednocześnie nadzieja dające nam siłę, a przestrzeń jaką tworzy David dookoła tego wszystkiego jest absolutnie wybitna. Skoro tak jadę prywatą to przyznam się Wam, że w dniu kiedy dowiedziałem się, że mój ojciec zmarł był to również pierwszy numer jaki puściłem w trakcie tzw. "wspominek"...
Solowy debiut Davida był faktycznie dziełem może nie wybitnym, ale na pewno bardzo dobrym i podobnie jak wspomniany dziennikarz nie rozumiem pomijania tego albumu. Oczywiście na domowej półce tego samego dnia wygrzebałem kolejne solo Gilmoura w postaci "About Face". Nie, nie będę psioczyć na ten album, chociaż wiele głosów tego typu słyszałem. Album ten to moim zdaniem tak naprawdę zapowiedź grania z "A Momentary Lapse of Reason" Pink Floyd, które osobiście bardzo lubię. Odpalcie sobie chociażby "Love on the Air" czy "Out of the Blue". Słychać było, że jest to muzyka z 1984 roku, ale zagrana ze smakiem. Czuć w tym fascynację pop rockowym, stadionowym graniem, ale też był w tym duch, a raczej gitara i głos, który stał za jednym z największych bandów wszechczasów. Mam wrażenie, że na tym albumie David starał się stworzyć coś pomiędzy Floydami, a tym co tak naprawdę go pociągało w tym czasie. Chociażby taki "Murder" ma w sobie coś ze "The Wall", ale z drugiej strony jest w tym hard rockowy klimat, którego nie powstydziłoby się Deep Purple. Jeśli mam być szczery, to najbardziej siedzą mi te "stadionowe" przeboje, które to rozczarowały ultrasów Pink Floyd. Takie numery jak "Blue Light" czy "All Lovers Are Deranged" to prawdziwe pop rockowe bangery. Przy tym drugim zawsze jestem zdziwiony, że słyszę Davida Gilmoura, a nie np. Davida Coverdale'a czy Paula Stanleya. Uważam, że jest to naprawdę solidny album, któremu również należy się większa uwaga.
Po tym albumie nastąpiła długa przerwa w solowych albumach Gilmoura. "On an Island", czyli trzeci rozdział solowej twórczości ukazał się dopiero w 2006 roku. Był i jest to chyba najbardziej Floydowski album pod jego własnym imieniem i nazwiskiem. Nie chodzi w tym o same kompozycje, a nawet o muzyków zamieszanych w ten tytuł: Jon Carin (gitara), Guy Pratt (gitara basowa), Dick Parry (saksofon) oraz nieodżałowany Richard Wright, czyli artyści, którzy tworzyli lub współpracowali z Pink Floyd na przestrzeni lat. Naprawdę nie obraziłbym się, żeby to właśnie ten krążek zamykał historię Pink Floyd zamiast "The Endless River". Nie można również pominąć polskiego akcentu na tym albumie w postaci Leszka Możdżera oraz Zbigniewa Preisnera. Koncert w naszym kraju w ramach promocji tego albumu to oddzielna historia. Zapis tego występu, czyli "Live in Gdańsk" to coś wspaniałego i nadal nie wiem, dlaczego nie ma reedycji tego albumu w wersji winylowej?! Osobiście stawiam go wyżej niż wydany w 2017 "Live at Pompeii".
Jednak, żeby nie być aż tak miłym, to niestety ostatni album Davida, czyli „Rattle That Lock” nie leży mi zupełnie. Nie twierdzę, że jest to bardzo słabe granie, jednak więcej jest tam przestrzelonych pomysłów, niż ciekawych numerów. Doceniam oczywiście chęć poszukiwania nowych dróg artystycznej wypowiedzi, zwłaszcza u takiego gościa, który serio nie musi już robić nic. Słuchało się tego oczywiście lepiej niż jego kolaboracji z The Orb i albumu "Metallic Spheres", ale chyba po takich trzech albumach miałem większe oczekiwania.
Tak jak wspomniałem na początku nie mam pojęcia w którym kierunku David ruszy na "Luck and Strange". Wiemy tyle, że album powstawał przez pięć miesięcy w Brighton i Londynie pod okiem Davida i Charliego Andrewa w roli producentów. Na album składać się będzie osiem premierowych kompozycji i jeden cover w postaci "Between Two Points" z repertuaru The Montgolfier Brothers w którym to na harfie zagrała córka Davida, Romany Gilmour. Oprócz Gilmourów na albumie usłyszymy Guy'a Prat'a, Toma Herberta, Adama Bettsa, Steve Gadd'a, Steve'a DiStanislao, Roba Gentry'ego i Rogera Eno. Aranżacje smyczkowe i chóralne pozostawiono Willowi Gardnerowi. Natomiast szatą graficzną projektu zajął się sam legendarny Anton Corbijn. Brzmi ciekawie... Ostatni solowy numer Davida z 2020, czyli "Yes, I Have Ghosts" nagrany w duecie ze wspomnianą Romany był naprawdę uroczy. Miał w sobie taki Cohenowski vibe i przy okazji okazało się, że David świetnie odnajduje się w bardziej akustyczno-folkowym wydaniu. Może to właśnie będzie jego nowy kierunek? Tak, czy inaczej cieszę się, że David znów uraczy nas swoim talentem, gdyż serio brakowało mi tego głosu i tej wrażliwości.
Edycja „Luck and Strange” na czarnym winylu ukaże się w opakowaniu typu gatefold, z bookletem ze zdjęciami i grafikami Antona Corbijna.
Tracklista:
Strona A
1. Black Cat
2. Luck and Strange
3. The Piper’s Call
4. A Single Spark
5. Vita Brevis
6. Between Two Points
Strona B
1. Dark and Velvet Nights
2. Sings
3. Scattered