Do pewnych bandów, do pewnych wykonawców dochodzi się z wiekiem. Po prostu się dorasta. Pewne rzeczy zaczyna się doceniać dopiero z czasem. Niegdyś, jako młody buntownik (teraz też nim jestem, tylko trochę starszym!), wychodziłem z założenia, że pieprzyć większość tych wykonawców z okładek wąsatych, rockowych pism. Ile można czytać o tych samych płytach i tych samych artystach?
Serio, nigdy nie umiałem udawać, że coś mi się podoba tylko dlatego, że tak wypada. Przykłady? Nigdy nie byłem fanem Genesis z Gabrielem (solowo go kocham!), zawsze byłem po stronie Collinsa. A Queen to dla mnie jeden z najbardziej przereklamowanych bandów ever. Dlatego też, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z Dire Straits, wzruszyłem ramionami i przewróciłem oczami. Słyszałem, że to absolutny klasyk, że każdy fan rocka musi ich lubić! Moja odpowiedź była prosta – „Kogo dziś takie pitolenie obchodzi?”. Może i to było spoko, ale 200 lat temu.
Wróciłem więc do wertowania archiwalnych koncertów z CBGB albo bandów z Seattle, a Sułtanów Swingu zostawiłem emerytom i rencistom przeżywającym Top Wszech Czasów w Trójce. Wszystko zmieniła płyta „Alchemy”. Po latach od pierwszego spotkania z DS, absolutnym przypadkiem odpaliłem ten koncert. Pierwsze dźwięki traktowałem z uśmiechem: przecież znam ten band, wiem, co grają, nie zaskoczą mnie. I wtedy okazało się, że myliłem się bardzo.
Do dziś uważam ten tytuł za jeden z najlepszych klasycznych albumów koncertowych ever. Później w moje ręce wpadła solowa płyta Marka – „Sailing to Philadelphia” – którą też uwielbiam i uważam za jego najlepszy solowy album. Wszystko to było dla mnie punktem zapalnym do sprawdzenia Dire Straits na własnych zasadach. Dziś, dzięki temu zbiegowi okoliczności, uznaję ich za zespół idealny. W pełni rozumiem szacunek i kult, jakim darzą ich fani.
Jak się już domyślacie, dziś na warsztat leci krążek, który uznawany jest za absolutny klasyk i ich najlepsze wydawnictwo – tak, chodzi o „Brothers in Arms”. Pomimo że osobiście bliżej mi do „Love Over Gold” czy „Making Movies”, to bez wątpienia jest to album wybitny. Nie będę tutaj odpalał wikipediowych notek, pisał ile godzin spędzili w studiu i jakich kabli używali. Liczy się efekt końcowy, a ten jest doskonały.
Zresztą – już w chwili premiery krążek pobił wszelkie rekordy, a tłocznie CD nie nadążały z zamówieniami. Ludzie oszaleli na jego punkcie, a DS byli w absolutnym primie swojej kariery. To wszystko spowodowało, że dziś niektórzy nazywają „Brothers in Arms” przereklamowanym, ale... Osobiście tak nie uważam. Choć rozumiem, że jak komuś nie idą demówki pod trzepakiem, to sukces może drażnić.
Dla mnie to album, który był potwierdzeniem niezależnej drogi Marka i kolegów. Zawsze robili swoje – i tutaj też tak jest. O ile na wspomnianym „Love Over Gold” Knopfler sobie pofolgował z dłuższymi numerami, to tutaj dał trochę na luz. Nie ma tu jednak komercji ani piosenek „pod radyjko”. Zmienili za to podejście do instrumentarium – weszła zasada: mniej znaczy więcej.
Nie ma tu wyścigów po gryfie. Każdy dźwięk trafia prosto w serce. Przykład? „Your Latest Trick” czy „Why Worry”. Na pozór proste numery, ale to, co dzieje się w tle… smaczki, atmosfera, sposób „opowiadania” historii przez Marka – to czysta przyjemność.
No i numer tytułowy – „Brothers in Arms” – to dla mnie jeden z najpiękniejszych kawałków w historii rocka. Tak się buduje napięcie, tak się maluje emocje dźwiękiem. Końcówka z gitarą i organami? Obłęd. Powinna być puszczana na warsztatach z „jak pisać emocjonalną muzykę rockową”. Obok „Stairway to Heaven” czy „High Hopes” – absolutne podium.
Ale spokojnie – ten album to nie tylko ballady i nostalgia. To tutaj znajdziemy „Money for Nothing” – rockowy banger z jednym z najbardziej charakterystycznych riffów ever. Za każdym razem, gdy słyszę ten numer, nóżka nie tyle chodzi, co fika jak szalona. No i ten Sting, który wpadł na moment i zostawił genialną partię wokalną – idealne dopasowanie.
Co tu dużo gadać... Znakomity album. Klasyk. Pomimo okropnej (tak, powiedzmy to wprost) okładki, to muzycznie absolutny sztos. Nie wracam do tego krążka aż tak często jak do innych płyt DS, ale szacunek mam olbrzymi. Nawet jeśli nasza znajomość zaczęła się od przewracania oczami.
Płyta winylowa artysty DIRE STRAITS pod tytułem Brothers In Arms (40th Anniversary). Produkt pochodzi z legalnej, oficjalnej dystrybucji i jest fabrycznie nowy.
Tracklista:
A1 So Far Away
A2 Money For Nothing
B1 Walk Of Life
B2 Your Latest Trick
C1 Why Worry
C2 Ride Across The River
D1 The Man's Too Strong
D2 One World
D3 Brothers In Arms